Jest jednym z najlepszych polskich aktorów. Od ponad trzydziestu lat gra na deskach teatru. Jego kariera na szklanym ekranie nabierała tempa powoli, by w ostatniej dekadzie eksplodować. Obecnie Andrzej Grabowski jest bardzo zapracowany i musi odrzucać propozycje gry w kolejnych filmach. Dlaczego nie robi kariery zagranicą? Jak udało mu się sprawić, żeby Polacy nie kojarzyli Go wyłącznie jako „Ferdka z Kiepskich”? Czy zdarza mu się występować na imprezach zamkniętych? Na te i inne pytania odpowiedział Bartkowi Borowiczowi.
Trudno Pana złapać w Krakowie.
No tak, bo od dziewięciu lat mieszkam głównie w Warszawie.
Próbowałem umówić się na spotkanie również tam, ale Pan jest ciągle w rozjazdach.
Trochę tak jest. W tej chwili wracam z próby charakteryzacji, za godzinę będę już grać w teatrze. Jutro zaczynam zdjęcia do filmu „Pod mocnym aniołem”. Scenariusz na podstawie powieści Jerzego Pilcha napisał Wojtek Smarzowski. Cały czas dużo się dzieje. Gram w Teatrze Słowackiego, w Teatrze 6. Piętro, Teatrze STU. Występuję też z różnymi kabaretami.
Pan jest pracoholikiem!
Nie znam definicji tego słowa, ale nie chcę jej poznać, bo pewnie by do mnie pasowała (śmiech).
Czyli gdyby teraz miał Pan zakotwiczyć się w jednym miejscu na dwa tygodnie, szlag by Pana trafił?
Chyba tak (śmiech). Chociaż czasem jeżdżę na wczasy, więc wiem jak to jest. Po kilku dniach bym się przyzwyczaił. Wmawiałbym sobie po przebudzeniu, że mam nic nie robić, tylko pływać i czytać książki.
Wspomniał Pan, że bierze regularnie udział w Kabaretonach.
Ostatnio miałem okazję wystąpić w Arenie w Poznaniu, Sali Kongresowej w Warszawie i Oliwie w Gdańsku. Mieliśmy tam kilkutysięczną publiczność.
Występuje Pan też na imprezach zamkniętych?
Tak. Oczywiście!
Często aktorzy wstydzą się tego albo twierdzą, że występ na bankiecie to sprzedanie się.
To moja praca! Nie mam czego ukrywać, żyję z występów. Ci aktorzy, którzy tak srogo to oceniają, powinni sami spróbować wystąpić na takiej zamkniętej imprezie. Masz do dyspozycji mikrofon oraz scenę i przez godzinę publiczność musi się śmiać. W końcu płaci za to duże pieniądze. Taki występ to jest bardzo trudne zadanie.
Ma Pan sprawdzony patent, jak rozbawić nawet najbardziej skostniałą publiczność, która nie chce się śmiać lub jest niezainteresowana występem?
Raczej się tak nie zdarza. Dbamy o to, aby towarzystwo nie było wypite. Alkohol podawany jest po występie. Zdarzyło mi się dla pijanych ludzi występować. Ale granie na takich imprezach to nic wstydliwego. Tylko ci, którym nie proponuje się takich rzeczy mówią, że to coś złego. Sam ostatnio wystąpiłem w reklamie. Nie wstydzę się tego, że dostałem za to pieniądze. Po wyemitowaniu w telewizji pierwszych odcinków „Świata według Kiepskich”, czyli trzynaście lat temu, spotkałem na rynku w Krakowie znajomego aktora. Wrzeszczał do mnie: – Widziałem, widziałem! Grasz w jakimś gównie! Ja bym odmówił – krzyczał. Zapytałem: – Czy ktoś Ci coś podobnego zaproponował? Powiedział, że nie, więc ja na to: – Jak Ci ktoś zaproponuje, to sobie odmów.
Sam Pan poruszył temat „Świata według Kiepskich”. Wiem, że to drażliwa sprawa.
Teraz już nie mam problemu, żeby o tym rozmawiać. Kiedyś miałem dosyć tego tematu.
Ten serial wywrócił wszystko w Pańskiej karierze.
To prawda. To wydarzenie ma plusy i minusy. Dzięki temu, że większość ludzi kojarzyła mnie tylko jako Ferdka Kiepskiego, zagrałem Gebelsa w „PitBullu” najlepiej jak się dało. Choćby po to, aby nie być kojarzonym już tylko z jedną postacią. Gdybym nie grał w „Kiepskich”, nie musiałbym aż tak się zmieniać na potrzeby „PitBulla”. Bardzo główkowałem co zrobić, żeby nie być w świadomości ludzi tylko Ferdkiem. To jest paradoksalne, ale to prawda. Zresztą tylko człowiek nie znający tematu może myśleć, że zagrać dobrze w komedii jest łatwiejsze niż wystąpić dobrze w innym gatunku. Jest dokładnie na odwrót.
Aktor to wie. Jak Pan to wytłumaczy laikowi?
Zna Pan zapewne kogoś, kto świetnie opowiada kawały. Ktoś inny ten sam kawał opowie źle, nieśmiesznie. Do tego też trzeba mieć talent, predyspozycje. Granych jest mnóstwo komedii Moliera czy Fredry. Raz te sztuki są śmieszne, innym razem żenujące. A przecież tekst jest ten sam! Wyobraża Pan sobie, jakby teraz rozmawiał z Geblesem z „PitBulla”? Patrzyłbym się na Pana, a Pan by się bał, uciekał wzrokiem. Proste. Ale gdybym miał być śmiesznym Ferdkiem, ile musiałbym min nastroić, ile razy bym kawę rozlał. Wiadomo, że prostsze jest być Gebelsem.
Pewna znana aktorka, moja przyjaciółka, potrzebowała pieniędzy, bo kończyła budowę domu. Chciałem Jej pomóc w dostaniu roli w „Kiepskich”, bo akurat kogoś potrzebowaliśmy, a Ona by sobie coś zarobiła. Bałem się, że powie, iż to obciach grać w tym serialu, a tymczasem słyszę: – Nie poradziłabym sobie.
Mówiła to wielka polska aktorka. Występ w „Świecie według Kiepskich” miał dla mnie – jak mawia serialowy Ferdek – „plusy dodatnie i ujemne”. Powstało 400 odcinków, czyli 200 godzin. To jest jakby sto filmów! To była świetna nauka dla mnie. Wielu technicznych rzeczy się nauczyłem: jak choćby gry ze światłem, ustawiania do obiektywu. Mogę wiedzieć, że obok mnie jest kamera i nie będę na nią zwracać uwagi. Widziałem maksymalnie 20 odcinków „Kiepskich”. Nie mam czasu na więcej, ale to mi wystarcza, żeby zobaczyć, ile się nauczyłem. Nie boję się powiedzieć, że jestem starym aktorem, który cały czas się uczy. Długo bałem się, że w świadomości ludzi nie wyjdę poza Ferdka Kiepskiego. Ale udało się dzięki „PitBullowi”. Wtedy wiele się zmieniło i nie zostanę do końca życia Ferdynandem (śmiech).
Co zrobić, żeby nie zostać w świadomości ludzi jedną postacią?
Zagrać źle tę rolę (śmiech). To prawda – Piotr Cyrwus jest dobrym aktorem, a w świadomości widzów będzie już zawsze Rysiem z „Klanu”, a ja będę Ferdkiem z „Kiepskich”. To znaczy, że świetnie zagraliśmy swoje role. Gdybyśmy zagrali źle, nikt by nas nie pamiętał.
Dużo propozycji Pan odrzuca?
Coraz więcej! Głównie z braku czasu. Jestem bardzo zajęty, a nie chcę robić rzeczy „po łebkach”. Jeśli dostanę propozycję na za dwa lata, to mogę o tym myśleć. Prawie połowę 2013 roku mam zaplanowaną. Ostatnio – już drugi raz – odmówiłem hollywoodzkiej produkcji. Nie mam czasu, żeby lecieć na miesiąc do Ameryki i nauczyć się tekstu na szybko. Daję też słowo, że mi się nie chciało. Wiem, że brzmi to dziwnie i gwiazdorsko, ale uczciwie mówię, co czułem. Ostatnio byłem zrozpaczony, że muszę lecieć do USA na zdjęcia. Ostatecznie wycofała się główna aktorka filmu, w którym miałem grać, przez co wycofał się sponsor i odwołano nagranie. Mnie to bardzo ucieszyło, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi. Może już jestem za stary? Nie bardzo mnie ta zagranica pociąga.
Jest Pan prowincjuszem z Alwerni.
Taka prawda (śmiech).
Za godzinę wychodzi Pan na scenę w Teatrze Słowackiego. Zagra Pan „Chorego z urojenia” po raz… nie wiadomo który. Nie ma ryzyka, aby wpadł Pan w rutynę?
Gramy to w Teatrze Słowackiego od 11 lat. Nie ma czegoś takiego jak rutyna. Jedynie zauważam, że teraz mogę z Panem rozmawiać i się nie stresować występem. Mam tę rolę we krwi – tak jak rolę Ferdynanda w „Kiepskich”. Ale tu nie ma schematu. Będę mieć dzisiaj przed sobą 400 osób i muszę je rozbawić. To szalenie trudne, nawet dla kogoś, kto robi to setny raz. Może nawet przez to jest trudniej. Każdy dobry aktor, gdy wychodzi na scenę, bez względu na to, czy mu się chce, czy jest chory, czy ma zły dzień, zaczyna grać i być – najlepiej jak umie. Nie muszę dzisiaj niczego nikomu udowadniać. Ale spektakl, który byłby źle grany, nie byłby wystawiany przez jedenaście lat, a tyle już gram „Chorego”. Trochę jestem nieskromny to mówiąc, ale…
Taka jest prawda.
No właśnie. I mam zamiar dzisiaj wieczorem po raz kolejny zagrać jak najlepiej.
Rozmawiał Bartek Borowicz